Mój dziadek był bioenergerapeutą - przykładał ręce do naszych głów i mówił, że przekazuje nam energię. Takie sesje trwały ok 10-15 minut. Potem był zmęczony. Jako dziecko w wieku szkolnym przeszłam przez setki takich seansów. Nie widziałam w tym nic złego. Wręcz byłam wdzięczna dziadkowi, że się dla nas poświęca, chciał mnie wyleczyć z alergii. Uczulenie na praktycznie pyłki wszystkich kwiatów, drzew, krzewów i traw powodowało, że wiosną i latem praktycznie nie wychodziłam z domu. Niosło to za sobą szereg konsekwencji. Między innymi takie, że nie mogłam bawić się z dziećmi, moimi rówieśnikami. Choroba stała się powodem mojej alienacji, kto chciałby siedzieć w domu kiedy na polu piękne słońce? No właśnie kto? Ja na pewno nie. Wiedziałam jednak, że każde wyjście „na powietrze” spowoduje, że będę chorować kilka dni. Miałam zapalenie spojówek, duszności i bardzo silny alergiczny katar. Moi rodzice nie chcieli, żebym musiała przechodzić przez to ciągle, dlatego siedziałam w domu, sama lub w towarzystwie rodziców, rodzeństwa i dziadków. Nie było wtedy takich dobrych leków jak teraz, a alergia należała do rzadkości. Tylko jedna dziewczynka w całej szkole oprócz mnie również na nią cierpiała. Mimo, że brałam szczepionkę mój stan nie poprawiał się. Wtedy pojawiła się szansa w postaci bioenergoterapii. Dziaadek czytał na ten temat książki, spotykał się ze znajomymi zajmującymi się tą gałęzią jak się nam zdawało „medycyny naturalnej”. Dziadek zabierał mnie na seanse, dziesiątki różnych „bioenergerapeutów” próbowało na mnie swoich sił. Nic nie pomagało, a ja chorowałam coraz więcej. Na zapalenia oskrzeli, grypę. Raz nawet miałam tyle nieobecności, że warunkowo zaliczyłam rok. Dziadek się nie poddawał, widział jak staję się coraz bardziej zamknięta w sobie, smutna. Wtedy pojawiły się wahadełka, podkowa końska i piramida. Do piramidy wkładało się kawałek watki namoczony w ślinie. Miało to zapewnić danej osobie ochronę przed chorobami. Wahadełkiem sprawdzało się czy dane lekarstwo jest korzystne czy nie. Nawet dostałam swoje własne wahadełko, trzymałam je w drewnianym pudełeczku jak najcenniejszy skarb, prawie , że relikwię. Miałam wtedy około 10 lat i byłam zafascynowana tymi „czarami”. To był początek lat 90. I kościół nie zajął oficjalnego stanowiska wobec bioenergoterapii. Pamiętam Kaszpirowskiego występującego w kościołach. Ludzie wierzyli, że ich moc pochodzi od Boga. Jakiś czas później nie pamiętam już w której z katolickich gazet przeczytałam o praktykach „uzdrowicieli”, które miały pochodzić od złego. Trudno było mi się z tym pogodzić, ale z czasem takich sygnałów ostrzegawczych pojawiało się coraz więcej. Będąc w liceum zdecydowałam się zaprotestować przeciwko „dawaniu energii” przez dziadka. Mój stan zdrowia nie poprawiał się ale przeżywałam właśnie rozwój duchowy dzięki odnalezieniu osób wierzących i radosnych w mojej katolickiej szkole. Takiego oblicza wiary wcześniej nie znałam. Była to moja pierwsza, nieformalna wspólnota przyjaciółek, razem modliłyśmy się, śpiewałyśmy i wyjeżdżałyśmy na rekolekcje. Nie chciałam robić nic przeciwko Bogu. Jeśli nauczanie kościoła opowiada się przeciwko takim praktykom, to ja nie chciałam brać w nich udziału.
Przez dłuższy czas w podstawówce nosiłam „pierścień atlantów”- miał mi on zapewnić szczęście ogólnie pojęte. Z tego co pamiętam, to zadziałało, zaczęłam odnosić sukcesy. Kiedy dowiedziałam się, że jest to przedmiot odwołujący się do magii, a więc do tajemniczych sił nie należących do Boga – przestałam go nosić. Wiedziałam, że dziadek nadal zajmuje się tymi praktykami. Przede wszystkim „przekazywał energię” babci, która chorowała na serce. Mimo coraz częstszych seansów czuła się coraz gorzej, przeszła dwa zawały. Później zachorowała na Alzheimera a dziadek na raka jelita grubego. Nie przypuszczałam wtedy, że może to mieć coś wspólnego z bioenergoterapią. Kojarzyć fakty zaczęłam dopiero jakiś czas po ich śmierci. Dziadek przeszedł operację wycięcia jelita grubego. Nie mógł już normalnie funkcjonować, do tego stan babci znacznie się pogorszył. Zamieszkała przez pewien czas z nami a później w ośrodku zdrowia, gdzie miała zapewnioną opiekę pielęgniarki całodobowo. Kiedy mieszkała z nami, często myliła mnie z którąś ze swych sióstr, na widok własnego odbicia w lustrze krzyczała „Kim pani jest? Co pani tu robi? ”. Ponieważ bała się swojego odbicia, zasłanialiśmy lustra. Niekiedy krzyczała na mnie myląc mnie ze swoją sąsiadką. Przychodziła do mojego pokoju o 5 nad ranem, a ja nie wiedziałam co zrobi ani co pomyśli. Bywała agresywna, ale przede wszystkim była bezbronna jak dziecko. Tata kupował jej kolorowanki i książeczki dla dzieci. Lubiła też proste krzyżówki. Wierzyła w dziadka bezgranicznie, ubóstwiała go i zgadzała się z nim we wszystkim. Z tego, co pamiętam to poddawała się wszystkim praktykom okultystycznym jakie wykonywał nad nią dziadek. Kiedyś opowiedział mi, że wywoływał duchy i pojawił się duch Bohdana Chmielnickiego, który mówił „Bić Lachów”. Świat zjawisk paranormalnych fascynował go, ale ja już byłam temu przeciwna. Nie chciałam go zasmucać ani rozgniewać ale odmawiałam zarówno w stawianiu piramidki, akupunkturze, czy bioenergoterapii. Teraz żałuję, że nie byłam bardziej stanowcza i nie wyprowadziłam go z błędu, być może bardzo by mu to pomogło. Czy jednak mogłam wpłynąć na dorosłego, starszego mężczyznę o określonych poglądach, niezłomnego i wiernego swoim przekonaniom? Na byłego żołnierza kontrwywiadu? Bohatera wojennego, którego nie złamało nawet trzyletnie więzienie, gdy został aresztowany przez Służbę Bezpieczeństwa za przynależność do Armii Krajowej? Człowieka odznaczonego orderem „Virtuti Militarii” i wieloma innymi medalami potwierdzającymi jego zasługi w walce z okupantem? Kim byłam, żeby go pouczać? Muszę zaznaczyć, że zajmowanie się praktykami niezgodnymi z nauczaniem kościoła, różdżkarstwo i wszelkie inne seanse nie przeszkodziły dziadkowi być człowiekiem wierzącym i praktykującym. Jego wiara nie była powierzchowna, miał szczególne nabożeństwo do świętej Rity, której jak sam mówił wielokrotnie zawdzięczał ocalenie życia podczas wojny. Dał mi obrazek z jej wizerunkiem, który noszę w portfelu do dziś. Wiem, że chciał dobrze, ale niestety wpadł w pułapkę złego. Przez pewien czas miałam do niego żal, że „wplątał mnie w to wszystko”. Nie mogę jednak zapomnieć, że chciał dla mnie jak najlepiej. Zmarł na zakrzepicę, 2.02. w Święto Matki Bożej Gromnicznej.
Po jego śmierci postanowiłam sobie zachować na pamiątkę książkę na temat bioenergoterapii. Była dla niego taka ważna, nie rozstawał się z nią. Pomyślałam, że będzie mi go przypominać. Po ślubie wzięłam ją ze sobą do nowego mieszkania, jako jedną z niewielu książek. Potem o niej zapomniałam, zginęła wśród stosu innych nowo nabytych dzieł literatury. Minęły dwa lata, zaszłam w ciąże. Byliśmy wtedy z mężem we wspólnocie absolwenckiej „Pneumatofora”. Znaczy to „niosąca Ducha Świętego”. Kiedy okazało się, że ciąża jest zagrożona, że dziecko pod moim sercem może umrzeć, zaczęliśmy się spotykać u nas w domu. Zaczęłam mieć już pierwsze symptomy depresji – przestałam spać. Nie będę w tym miejscu opisywać w jakim stanie psychicznym byłam. Można tylko spróbować wyobrazić sobie co czuje matka gdy usłyszy, że jej dziecko może w każdej chwili umrzeć. Zagrożenie przedwczesnym porodem spowodowało, że żyłam w nieustannym lęku. Kiedy powiedziałam naszym przyjaciołom ze wspólnoty, że nie śpię po nocach zaczęli się modlić. Nasz przyjaciel, który doświadczał bardziej niż inni natchnień Ducha Świętego powiedział, że jest w domu jakaś „zła książka” i pokazał na moją pokaźną biblioteczkę. Nie skomentowałam tego bo wydawało mi się przesadzone wręcz absurdalne. Miałam dzieła klasyków, powieści obyczajowe, a z kryminałów jedynie Chmielewską i Agatę Christi. Jakie to złe książki? Zignorowałam jego uwagę i przez dłuższy czas nie rozmawialiśmy na ten temat. Pewnego dnia będąc na skraju wyczerpania, słaniając się na nogach po kolejnej nocy praktycznie bez snu zdenerwowałam się. Przypomniałam sobie o „złej książce” i postanowiłam przejrzeć biblioteczkę. Jakoś tak łatwiej było zacząć mi od góry ponieważ tam było luźniej, a miałam mocne postanowienie przeszukać wszystkie półki. Niewiele czasu zajęło mi odrzucanie albumów, książek o Krakowie i słowników. W pewnym momencie zobaczyłam tą książkę i jakby mnie oświeciło – to mogło być to – książka instruktarz jak leczyć się samemu za pomocą bioenergoterapii. Pamiątka po dziadku. Na najbliższym spotkaniu pokazałam książkę naszemu przyjacielowi. Kiedy wziął ją do ręki zbladł i wzdrygnął się potem podał mi ją i wtedy przeszył mnie prąd. Nigdy wcześniej ani później nic takiego mnie nie spotkało. Ta książka poraziła mnie i sparaliżowała. Wtedy podjęliśmy decyzję aby ją spalić. Mąż wraz z naszym przyjacielem poszli ją spalić. Moje dziecko urodziło się o czasie i całkiem zdrowe – lekarze nie potrafili tego wytłumaczyć.